Reprezentacyjna sala Teatru Na Pohulance, specjalnie wynajęta na uroczystość, pękała w szwach. Widownia zaludniła się eleganckimi mężczyznami we frakach i ich towarzyszkami w zwiewnych wieczorowych sukienkach, futrach z norek, perłach i brylantach. Gdzieniegdzie pojawiały się gładko uczesane dzieci o apatycznych twarzach, dygające na zawołanie i odzywające się tylko wtedy, gdy je o to poproszono. Wśród tłumu mignął czasem wojskowy mundur albo sutanna jakiegoś prałata. Fałszywa filantropia wlewała się do lóż, balkonów, drzwi wejściowych i teatralnego foyer. Drugi rząd bielił się od dominikańskich habitów. Obok sióstr siedziało kilka schludnie ubranych dziewczynek w różnym wieku. Najmłodsze rozglądały się ciekawie po sali. Z gwaru można było wyłowić urywki rozmów.
- Och, to chyba ich wychowanki, jakie urocze!
- Ależ one w niczym nie przypominają dzieci z zakładu! Nie mają uniformów.
- Ta zakonnica, ich kierowniczka, podobno zniosła mundurki.
- To jakieś curiosum. Przecież dzieci z zakładów ZAWSZE noszą mundurki…
Zgiełk narastał. Ściskano się, całowano, kłaniano kurtuazyjnie i chichotano perlistym, nieco teatralnym śmiechem. Wymieniano ukradkowe spojrzenia i szeptano sobie coś do ucha. Siostra Julia spokojnie czekała na rozpoczęcie uroczystości. Po jej prawej stronie siedziała siostra Stanisława, oddelegowana do Wilna przez matkę generalną, a po lewej – smukły, rudy podlotek o nieco chłopięcej urodzie. Zosia. Nie była ładna. W jej rysach było na pierwszy rzut oka coś pospolitego. Ale siostra Julia dostrzegała w tej zadziornej, dziecięcej buzi ukryte piękno kobiecości, która lada chwila miała się obudzić. Przez rząd siedzeń zaczęła się przeciskać jeszcze jedna droga twarz. Ciemne, pofalowane włosy sprawiały, że cera tej damy zdawała się być krucha i niemal przeźroczysta: hrabina Ostreyko – Horodyńska. Za nią szło dwoje podrośniętych już dzieci: około szesnastoletni chłopak o poważnych, czarnych oczach i zupełnie do niego niepodobna, kilka lat młodsza siostra o filuternym spojrzeniu i jasnych, fantazyjnie zakręconych lokach. Jak ten Boguś wyrósł, pomyślała siostra Julia. A to, zdaje się, mała Klara. Nie poznałabym. Nagle Zosia odwróciła głowę w stronę panicza Ostreyko – Horodyńskiego i zamarła. Panicz jednak ani myślał patrzeć na dziewczynę. Usiadł na wyznaczonym miejscu i zdawał się być znudzony imprezą, która nawet się nie zaczęła.
- Zosieńko – szepnęła siostra Julia – Nie przyglądaj się tak temu chłopcu.
- Ja się wcale nie przyglądam – obruszyła się niepokorna, jak zawsze, wychowanka.
- Och, to przepraszam. Zapewne zainteresowała cię mucha, która lata nad moją głową.
Zosia zarumieniła się.
- Zosiu, pamiętaj: prawdziwa dama nie ogląda się za mężczyznami. To oni mają się za tobą oglądać.
Światła zgasły. Na scenę padł reflektor.
- Zapraszamy tegoroczną laureatkę Nagrody Wojewody Miasta Wilna w dziedzinie oświaty: siostrę Julię Rodzińską, kierowniczkę Zakładu dla Sierot im. Matki Bożej Ostrobramskiej.
Siostra Julia wstała, chwytając za rękę jedną z najmłodszych wychowanek, czteroletnią Franię.
- Zabierz wszystkie dzieci – szepnęła do Zosi.
- Ale jak to…
- No już, Zosiu, nie ma czasu.
Za siostrą Julią podreptało na scenę kilkanaście dziewcząt – delegatek z zakładu. Niektóre krótko ostrzyżone, ale według najnowszej mody. Inne z wijącymi się puklami loków. W blasku reflektorów mieniły się sukienki w skromnych, pastelowych kolorach, zawsze jednak uszyte z najlepszych materiałów. We włosach tkwiły kokardy przypominające barwne motyle, które na mgnienie oka przycupnęły na płatku róży. Dziewczynki ze słynnego na całe miasto sierocińca wyglądały jak młode szlachcianki.
Siostra Julia stanęła przed publicznością. Zmrużyła oczy od oślepiającego światła, które tworzyło mur zasłaniający twarze gości.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – rozpoczęła przemówienie. Na sali panowała absolutna cisza. Jakaś kobieta zaczęła szlochać.
- Jak państwo widzą, nie jestem na tej scenie sama, bo nagroda należy się nie tylko mnie, ale również – a może przede wszystkim – moim dzieciom. Moim ukochanym córkom, z których jestem dumna. Spytacie, dlaczego. Bo potrafiły uwierzyć, że są wspaniałymi dziećmi, mającymi bezcenną wartość w oczach Boga, a także wiele talentów, które w naszym domu pięknie rozwijają. Tak, proszę państwa - w domu. Jako kierowniczka zawsze się starałam, żeby to nie był zakład, lecz dom. W zakładzie można produkować jakieś towary, które potem pakuje się w kolorowe pudełka i sprzedaje. Ludzi nie da się wyprodukować, włożyć w ładne opakowanie i sprzedać. Ludzi można tylko kochać. Dlatego to miejsce na ulicy Witebskiej 21 nazywamy domem, a nie zakładem.
Rozległy się oklaski.
- Żaden zakład, nawet uznany za najlepszy, nie zastąpi dziecku domu rodzinnego. Ale może być szkołą miłości i wskazać młodej osobie drogę do pięknego, spełnionego życia. I taki jest nasz cel: mój, moich współsióstr i wszystkich, którzy u nas pracują.
Mała Frania wyciągnęła rączki. Siostra Julia schyliła się i wzięła ją na ręce.
- Niektórzy mówią o mnie: matka sierot. Dziękuję. To najpiękniejsze określenie, jakim można mnie nazwać. Tak, staram się być dla nich matką. Nie nauczycielką, nie wychowawczynią, nie opiekunką, nie kierowniczką sierocińca, ale właśnie matką. Chcę zaplatać im warkocze. Opowiadać im bajki na dobranoc. Słuchać o ich porażkach i zwycięstwach. Pierwszych miłościach…
Zosia usilnie wpatrywała się w niewidzialną kurtynę, jaką tworzyły światła reflektorów, jakby chciała się przez nie przebić i wyłowić spośród głów gości tę jedną, jedyną twarz chłopca o czarnookim, niewzruszonym spojrzeniu.
- …Chcę wiedzieć, czego się boją i o czym śnią. Spytacie, gdzie w tym wszystkim jest głoszenie Ewangelii, podstawowe zadanie każdego kapłana i zakonnicy. Proszę państwa, to jest właśnie moja Ewangelia. Nie umiem o niej opowiadać w inny sposób.
Oklaski były coraz głośniejsze. Snop światła spływający na scenę zasłaniał jednak widzów. Siostra Julia mówiła dalej. Głos miała spokojny. Czasem tylko jej lekko drżał.
- Te dzieci będą na Ciebie patrzeć oczami wzgardzonego Jezusa – napisała mi kiedyś w liście siostra, która sama była dla mnie i dla mojej młodszej siostry Janiny mamą. Jest dzisiaj na sali. Jako małe dziewczynki straciłyśmy rodziców i klasztor sióstr dominikanek w Nawojowej okazał się dla nas domem. Dziękuję, mamusiu… siostro Stanisławo…
Skrzypnęły fotele. Zebrani zaczęli kolejno wstawać z miejsc. Gwar zamienił się w zgiełk okrzyków i coraz bardziej entuzjastycznej owacji. Frania zaczęła płakać, przerażona nagłym hałasem. Siostra Julia przytuliła ją mocno i stały tak razem, bezbronne i nie umiejące się odnaleźć w hałasie i zalewającym je jaskrawym świetle.

(fragment powieści "Niebo w kolorze popiołu" autorstwa siostry Benedykty Baumann OP. Całość ukaże się nakładem Wydawnictwa Edycja świętego Pawła)