Oaza w Białej Niżnej – cz. II
3 sierpnia, 2018Przemienienie Pańskie
6 sierpnia, 2018Ksiądz Władysław Hajdukiewicz, jezuita, wtajemniczony w działalność konspiracyjną po aresztowaniu przez Sowietów jego współbrata, księdza Kucharskiego, czekał na państwa młodych w kościele. Udzielił już sporo wojennych ślubów. Biegły do niego młode pary, spragnione szczęścia na przekór absurdalnemu cierpieniu, porządku na przekór chaosowi i wierności na przekór zdradzie, tchórzostwu i dezercji. Wszyscy ci chłopcy i dziewczęta, dzieci prawie, wierzyli, że IM się uda. Że będą żyli długo i szczęśliwie w samym środku piekła. Chłopcy byli zuchwali i młodzieńczo pewni siebie. Wyciągali z dumą fałszywe Kennkarty, na których widniało nie ich nazwisko. Dziewczyny drżały z przejęcia w białych, powiewnych, uszytych naprędce sukienkach. Spieszyli się do własnej, z trudem ocalonej miłości, która, jak wierzyli, przetrwa aż po grób. I te życzenia zazwyczaj się spełniały. Dzień po weselu, kilka dni, tydzień, miesiąc. Grób czekał w Ponarach albo na Łukiszkach, na ulicy od kuli wystrzelonej dla żartu przez podpitego szaulisa albo w towarowych wagonach rozpływających się we mgle bezpowrotnej podróży.
Skrzypnęły drzwi. Weszła kolejna para dzieci przekonanych, że są wybrańcami losu. W krótkiej ceremonii miały uczestniczyć tylko trzy osoby: znana księdzu Hajdukiewiczowi siostra Julia oraz świadkowie - jasnowłosy chłopak, kolega pana młodego z konspiracji, i koleżanka panny młodej z kursów pielęgniarskich. Im mniej ludzi, tym lepiej. Zmniejszy to prawdopodobieństwo pojawienia się nieproszonych gości z Saugumy.
Podali sobie dłonie i powiedzieli, jak ich rodzice, dziadkowie i tyle młodych par przez całe wieki:
- … Przysięgam ci miłość, wiarę i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci.
I jak tylu innym parom, formuła ta wydawała się Bogusiowi i Zosi czymś nierealnym. A przecież śmierć czyhała za każdym zakrętem. Czaiła się w ciemnych uliczkach. Wyciągała ręce po kolejne ofiary w bramie Łukiszek i pod plandeką czarnych ciężarówek jadących na Ponary. Śmierć była niechcianym członkiem rodziny, oswojonym, choć znienawidzonym domownikiem, powietrzem, którym się oddychało, marudną ciotką, która zawsze przyjeżdża nie w porę i wtrąca się do rozmowy ze swoimi niesmacznymi dowcipami. Starano się więc żyć tak, jakby jej nie było. I drwiono z niej nawet wtedy, gdy zastąpiła komuś drogę. Bo przecież nadal kiełkowały pierwsze miłości, składano sobie przysięgi małżeńskie i rodziły się dzieci. Śmierć była bezradna wobec życia, nie mogła ku swojej rozpaczy zrobić niczego, żeby je zdusić, bo ono wciąż kiełkowało, rosło, kwitło, wybuchało nową nadzieją.
Boguś i Zosia stali przed ołtarzem promienni, uroczyści, zaklęci w swoją miłość. Chłód tombakowych obrączek aż parzył i dawał im pewność, że nawet w najciemniejszą noc doczekają świtu.
(Fragment powieści o bł. Julii Rodzińskiej autorstwa Siostry Benedykty Baumann OP)