Testowa
30 października, 2017Eucharystia – Autostrada do nieba
9 marca, 2021Testowa
30 października, 2017Eucharystia – Autostrada do nieba
9 marca, 2021Klęcząca na drewnianym balu, wyprostowana, z uniesioną głową, z oczami skierowanymi w Nieskończoność nasza Siostra Julia...
Zmarła dnia 20 lutego 1945 w Obozie Koncentracyjnym Stutthof na tyfus plamisty w wieku 45 lat.
Była szlachetna, chętna do pomocy i dobra. Pełniła dzieła miłosierdzia w obozie, gdzie już niemal zapomniano, że w ogóle istnieje miłosierdzie. Któregoś dnia, gdy byłam pogrążona we śnie, dotknęła mnie tak delikatnie, jak mogłaby tylko matka obudzić swoje dziecko: „mam trochę extra zupy dla pani i chciałam żeby ją pani zjadła dopóki jest jeszcze ciepła. Tylko dlatego panią obudziłam”.
Mam ją w oczach, tak jakby stała przede mną: niska, szczupła, a przy tym krępa. Twarz jasna, wysunięte kości policzkowe, wąskie, zwarte usta, jak na starych niemieckich drzeworytach. Jasne, gładkie włosy, przykryte zwykle chustą związaną tak, jak zwykle robią to kobiety wiejskie. Silna, zręczna, odporna. Gdy wchodziła na swoją pryczę na trzecim piętrze łóżka, mówiła z uśmiechem, że jako dziecko pochodzące z gór przyzwyczajona jest do wspinania.
Pochodziła z terenu Karpat. Jako sierota wychowała się w klasztorze. Dla nas obu były to świąteczne godziny, kiedy ją wypytywałam o życie w klasztorze i zachęcałam do opowiadania. Wtedy oddalała się od szarej, ponurej, ciemnej egzystencji, cała pochłonięta tym, co dla niej było najwyższe i najdroższe. Zmagała się z językiem niemieckim i żałowała, że mówi tylko z trudnością i nie może się ze mną podzielić tym wszystkim, co odczuwała. Ale rozkwitała po prostu, gdy mówiła o szlachetnym życiu w klasztorze, o wspaniałych panujących tam obyczajach i wzniosłych ceremoniach. Na zakończenie każdej takiej rozmowy dziękowała mi z wilgotnymi oczami, podczas gdy to ja powinnam była jej dziękować za to, co w tych rozmowach mi dawała.
W niejedno niedzielne przedpołudnie, gdy pozwalały na to okoliczności, chodziłyśmy w milczeniu wokół baraku biorąc w duchu udział we Mszy świętej. Każdego wieczoru modliła się z nami. Odmawiała modlitwy po polsku: święty różaniec, litanię do Matki Bożej i cały szereg układanych przez nią modlitw dostosowanych do naszych potrzeb i sytuacji więziennej.
Na zawsze będę mieć w oczach ten obraz: „niewielkie pomieszczenie, przepełnione ludźmi zajmującymi łóżka trzy a nawet czteropiętrowe. Kiepskie światło, najczęściej półcień à la Rembrandt, jaśniejsze plamy białych twarzy kobiet i porozwieszanych suszących się łachmanów. Klęcząca na drewnianym balu, wyprostowana, z uniesioną głową, z oczami skierowanymi w Nie¬skończoność nasza Siostra Julia. W mocnych, kształtnych rękach różaniec, twarz zamknięta na to, co ją otaczało. Jej twarz rozmodlona w pierwszym momencie sprawiała wrażenie oschłości aż do chwili, gdy patrzący nie zdał sobie sprawy z całej ukrytej intensywności. Niekiedy podczas modlitwy jakaś dozorczyni z trzaskiem otwierała drzwi, ale zazwyczaj zamykała je z powrotem nie czyniąc żadnych uwag. Siostra Julia wzbudzała szacunek. W pewnym sensie miała naturę przewodnią. Jak zauważyłam, wszyscy chętnie jej się podporządkowywali, także elementy krnąbrne, ulegając działaniu jej czystej i prostolinijnej natury.
Często leżała wyprostowana na swym łóżku modląc się z zamkniętymi oczami, pogrążona w rozmyślaniu w centrum głośnego, bezwzględnego obozowego hałasu, siebie i swoją modlitwę wyłączając z niezdyscyplinowanego, dzikiego, surowego otoczenia.
Nieraz była pogodna, a nawet wesoła. Wobec nas, paru osób, z którymi była bardziej zżyta okazywała prawdziwie matczyną troskę i przychylność. Przez jakiś przypadek była lepiej zaopatrzona od innych. A przecież widywałam ją w mroźne, wietrzne dni zimowe podczas wielogodzinnych apeli, jak chodziła w swoich cienkich rzeczach i drewnianych chodakach marznąca: swój ciepły płaszcz i rękawiczki przechowywała dla słabszych i chorych.
Boże Narodzenie 1944 roku świętowałyśmy w czwórkę, żując coś na łóżku. Parę gałązek jodłowych i maleńkie przyczepione do koca drzewko służyły za świąteczną ozdobę. Siostra Julia otrzymała paczkę bożonarodzeniową od paru polskich księży, którzy również byli więźniami w Stutthofie, ale jej nigdy nie widzieli. Wszystkim tym podzieliła się z nami, z pomocą kilku posmarowanych kromek chleba i odrobiny ciasta urządziłyśmy sobie prawdziwą ucztę. Miała ona dar nawet pośród największych przeciwności wszystko odpowiednio zorganizować, a jej zewnętrzny wygląd zawsze świadczył o pewnej akuratności. Wspomniani czcigodni księża do paczki włożyli list, który Siostrę Julię wzruszył do łez. Przetłumaczyła mi go, a jego prostota, moc, ufność pokładana w Bogu poruszyły mnie głęboko.
W czasie epidemii tyfusu plamistego Siostra Julia usiłowała pomagać chorym w baraku, ponieważ mały lazaret mógł pomieścić tylko niewielki ułamek pacjentów. Ta pomoc, z braku jakichkolwiek leków i możliwości pielęgnacji, musiała się ograniczać do mierzenia temperatury, okazyjnie do dania aspiryny, którą dosłownie udało się jej wyżebrać na rewirze i do dobrych słów. Szła od łóżka do łóżka, aż wreszcie ją samą powaliła febra. Rzucająca się w oczy apatia od początku choroby była złym prognostykiem. W gorączce nie wykazywała żadnej chęci podjęcia walki z chorobą.
20 lutego 1945 roku zasnęła spokojnie. Rozpaczali po niej nie tylko jej katoliccy ziomkowie, ale również Rosjanki, Łotyszki i inne. Byłyśmy koleżankami. Pozostanie ona niezapomniana.
(Wspomnienie o Siostrze Julii Rodzińskiej napisane przez byłą więźniarkę Ewę Hoff - Żydówkę urodzoną 2.08.1901 r. w Berlinie. Do obozu Stutthof została przywieziona 15.08.1944 r., numer obozowy 63433; przysłało ją Kripo Ryga. Kopia wspomnienia została przesłana wraz z listem 13 grudnia 1945 roku do Klementyny Zastrzeżyńskiej, również współwięźniarce obozu. Oryginał został doręczony przez Ewę Hoff dominikanom w Sztokholmie.)