parallax background

Cool-turalnie – „Bohemian Rhapsody”

28 marca, 2019
Finał „Akcji Pomocy Polakom na Wschodzie”
26 marca, 2019
Wizyta biskupa w Orzyszu
30 marca, 2019
Finał „Akcji Pomocy Polakom na Wschodzie”
26 marca, 2019
Wizyta biskupa w Orzyszu
30 marca, 2019

„Człowieczeństwo potrzebuje czasem znieczulenia”. „Nienawidzę tego czasu pomiędzy”. Takie teksty padają w filmie o wokaliście zespołu Queen, ikonie muzyki pop – Freddiem Mercury. Dlatego idąc do kina, oczekiwałam pytań o sens i jakość życia. O najwyższe wartości lub ich brak. O istnienie lub nieistnienie Boga, niekoniecznie od razu Tego, który oddał za nas życie – jakiegokolwiek Absolutu. Człowiek potrzebuje przecież punktu odniesienia. Siły wyższej. Rzeczywistości transcendentnej. W filmie padają ostre, zacytowane tutaj przeze mnie słowa. Szkoda, że tylko sporadycznie padają i niewiele z tego wynika. Szkoda, że nie jest to klucz do opowiedzenia całej historii, fascynującej przecież, do bólu prawdziwej i głęboko ludzkiej: historii o artyście, który został wchłonięty przez ciemność. Można powiedzieć: historia jakich wiele. I właśnie dlatego tak bardzo jej brakuje porywającego scenariusza, ciętych dialogów, dobrej, wnikliwej reżyserii, a przede wszystkim charyzmatycznego aktora który udźwignąłby rolę młodzieńca biegnącego na podbój świata, artysty coraz bardziej desperacko uciekającego przed pustką i samotnością, a wreszcie wyniszczonego przez AIDS, narkotyki i ciągłą zmianę partnerów wraka człowieka.

Brakuje uzasadnienia, dlaczego wpadł w to wszystko, dlaczego zabrnął tak daleko, dlaczego zgubił drogę. Brakuje momentu, w którym Freddie uświadamia sobie, że jest gejem i nie potrafi zbudować trwałego związku z kobietą, którą niemal od pierwszego spotkania nazywa „miłością swojego życia” i dla której pisze piosenki. Momentu, w którym odkrywamy, jakie właściwie były jego relacje z rodzicami i siostrą. Momentu, w którym bohater dowiaduje się, że jest śmiertelnie chory (Freddie, a wraz z nim jego koledzy z zespołu, w taki sposób reaguje na tę wiadomość, jakby się dowiedzieli, że lider ich grupy ma grypę i musi poleżeć przez weekend w łóżku). Brakuje przemiany bohatera, zmagania, walki, a w końcu jego przegranej. Tak, przegranej, bo wprawdzie to, co po sobie pozostawił, jest oczywistym pięknem, ale po ludzku rozpadło mu się życie.

Idąc do kina oczekiwałam tego wszystkiego. W sumie jest to jakaś naiwność widza, bo reżyser nie jest od tego, aby spełnić moje oczekiwania. Ale czasami, nawet bardzo często, tak się zdarza. Coś zaiskrzy. Stworzy się jakaś nić porozumienia między twórcą a odbiorcą filmu. Bezsłowny pakt, który sprawia, że wychodzę z kina ze ściśniętym gardłem. Dlaczego mam taką właśnie potrzebę? Skąd u mnie słabość do dzieł kultury, które chwytają za gardło? Bo w tych dziełach o coś chodzi. Zmuszają do myślenia. Do zadawania sobie najważniejszych pytań. Do weryfikacji własnego życia. W „Bohemian Rhapsody” tego wszystkiego zabrakło.

Odtwórca głównej roli, Rami Malek, wyróżnia się jedynie fizycznym podobieństwem do swojej postaci, zresztą za sprawą charakteryzacji – a to stanowczo za mało.

Rzadko zgadzam się z recenzentami z Filmwebu, ale to jest właśnie ta chwila: twórcy zrobili z biografii wokalisty Queen hagiografię. Mdłą i nieprzekonującą. Miałam wrażenie, że jestem na koncercie, bo jedyną mocną stroną tego filmu jest muzyka. Ze zrozumiałych względów. Aha: jeszcze koty, których Freddie miał co najmniej kilka. I koci aktorzy zdecydowanie najlepiej wypadli.

s. Benedykta Baumann OP