Oblicza miłosierdzia…
23 kwietnia, 2019100-lecie dominikanek w Mielżynie
25 kwietnia, 2019Nie lubię kina religijnego. No, za duże słowo: powiedzmy, że nie mam do niego zaufania. Rzadko się zdarza – pomijając takie arcydzieła jak „Ewangelia św. Mateusza” Pier Paolo Pasoliniego (zdeklarowanego ateisty!), „Jezus z Nazaretu” Franco Zefirelli’ego czy „Pasja” Mela Gibsona – żeby film o tematyce religijnej uniknął ilustracyjności i irytującego moralizatorstwa. To ogromne wyzwanie dla scenarzystów i reżyserów opowiedzieć językiem obrazu o czymś, co się wymyka ludzkiemu po¬znaniu. Podobny problem mam zresztą ja sama z religijnym teatrem, który tworzę z młodzieżą – a jakże, nawet z powodzeniem! – ale mam odczucie, że dla nich to twórczość drugiego sortu. I bardzo mnie to boli. Wolą musical o Mickiewiczu czy „Wesele” od jasełek i opowieści o Karolinie Kózkównie. Wolą i już. Żadna siła ich nie przekona, że warto spojrzeć szerzej, dalej, głębiej. Mnie pozostaje więc szacunek dla ich rozumienia świata i akceptacja ich niepokoju, buntu, kwestionowania wszystkiego, co związane z religią i Kościołem. A równocześnie dostrzegam w tych młodych ludziach, bardzo wrażliwych i myślących, coś, co bym nazwała ciekawością Boga. Potrzebą uchwycenia tego, co nieuchwytne. Zatrzymania, nazwania – a może po prostu spotkania?
Dzisiaj będzie o jednym takim filmie, który porusza, chociaż jest mocno „nie¬kanoniczny”: rock operze „Jesus Christ Superstar” z cudowną muzyką Andrew Lloyda Webbera, André Previna i Herberta W. Spencera. Muzyką, która mogłaby kruszyć mury Jerycha. Tak, można się burzyć, że Maria Magdalena widzi w Jezusie mężczyznę, w którym jest po prostu zakochana, nie ma postaci Maryi, a film kończy się ukrzyżowaniem bez wielkanocnego poranka, a postać Jezusa ukazuje nie jako Syna Bożego, lecz młodego, hippisowskiego buntownika, ale opowieść o Mistrzu z Nazaretu kipi nieprzemijającą energią. Porywa i wzrusza. Pokazuje, że można opowiedzieć Ewangelię w sposób twórczy i dotknąć serc widzów. Zwłaszcza młodych.
Gorąca pustynia. Z autokaru wysiada grupa młodzieży. Zakładają bardzo proste kostiumy i nagle przenosimy się do Jerozolimy sprzed 2000 lat… Pojawiają się głęboko ludzkie rozterki i emocje. Padają pytania o władzę i wpływy. Tworzy się napięcie między posłannictwem Jezusa, a tym, jak odbierają Go tłumy – jako tytułową supergwiazdę. „Wiem, dlaczego mi się to dobrze oglądało” – powiedział mi pewien młodzieniec z klasy maturalnej – „Bo Jezus jest tu ludzki, a nie boski”.
To prawda. W jednej z najbardziej poruszających scen modlitwy Jezusa przed męką, w słynnym, wykrzyczanym przez grającego rolę Jezusa Teda Neeleya songu „Gethsemane”, padają wstrząsające słowa, które po polsku brzmią mniej więcej tak:
Czy mógłbyś mi teraz udowodnić,
że nie umrę na marne?
Pokaż mi choć mały kawałek
Twego wszechobecnego umysłu!
Pokaż mi, że istnieje powód,
dla którego chcesz, bym umarł.
Zbyt chętnie skupiasz się na tym, gdzie i jak,
a nie dlaczego.
Bardzo to smutne. Na pograniczu bluźnierstwa. Przypomina mi się fragment Wielkiej Improwizacji, kiedy mickiewiczowski Konrad kłóci się z Bogiem:
Kłamca, kto Ciebie nazywał miłością,
Ty jesteś tylko mądrością.
W modlitwie tytułowego bohatera „Jesus Christ Superstar” nie padają słowa: „Niech się dzieje Twoja wola, a nie Moja”. Jest za to protest, kontestacja, rozpaczliwe pytanie, czy Bóg w ogóle jest zdolny do miłości. Czy nie jest On przypadkiem dewiantem, uwielbiającym patrzeć na śmierć i cierpienie jak na pasjonujący spektakl. Pytanie, które zadaje sobie tysiące ludzi. Bo perspektywa krzyża jest ciągle „zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan”. Bo cierpienie Boga jest właśnie tym, co najbardziej wymyka się naszej wyobraźni i pewnie dlatego kino religijne jest tak często bezradne wobec Ewangelii. Twórcom „Jesus Christ superstar” udała się natomiast jedna ważna rzecz: pokazali ludzkie oblicze Chrystusa. To jest Ktoś bardzo nam bliski, Ktoś, z kim możemy się utożsamić. I może nie warto tutaj spierać się o teologię, bo film porusza, niepokoi, inspiruje. Mój maturalny młodzieniec od kilku dni o nim myśli. I może właśnie o to chodzi? Czasem nie potrzeba nic więcej…
s. Benedykta Baumann OP