Wakacje. Zawsze się cieszyłam. Nie powiem, że teraz się nie cieszę, bo chyba byłabym nienormalna, ale… taki jakiś smuteczek mnie dopada. Ledwo wyczuwalny. Tli się na dnie duszy i domaga uwagi. „Czegoś mi braknie, kogoś widzieć żądam”, że zacytuję Mistrza. No tak. ICH mi brakuje. Tych młodych, zdolnych, teatralnych wariatów. Ich stania przed pokojem nauczycielskim i czekania na próbę i pytania: „co robimy nowego?”. Wspólnego sprawiania, że opowieść, jaką bierzemy na warsztat, dostaje na scenie drugie życie. I to życie rodzi się na naszych oczach. Przydeptywania scenariusza, gdy nam spadnie na ziemię (wtajemniczeni wiedzą, o co chodzi). Nieustannej walki z Bardzo Ważnymi Lekcjami, na których Młodzieniec musi być, podczas gdy Świtezianka ma wolne (lub odwrotnie) oraz wiecznie „ostatnimi” autobusami… a także tzw. okolicznościami towarzyszącymi w postaci auli zajętej przez krwiodawstwo/ komers/ inne próby/ konkurs piosenki obcojęzycznej/ matury piętro wyżej/ chór pana Zakrzewskiego, którego „miało dzisiaj nie być”, ale z jakichś magicznych powodów się pojawił… Niepotrzebne skreślić.
Brakuje mi tej ich zadziorności. Tego „nienawidzę Mickiewicza”, a po jakimś czasie: „a może we mnie coś z niego jednak jest?”.
I katechezy mi troszeczkę brakuje. Tych ich oskarżeń rzucanych pod adresem Pana Boga i Kościoła. Tej determinacji w udowadnianiu, że nie ma dowodów na Jego istnienie. Tej niezliczonej ilości pytań, na które sama czasami chciałabym znać odpowiedź, ale wiem, że na ziemi jej nie znajdę, bo wszystko rozbija się o wiarę… Więc cóż… szukamy razem. I razem się tej wiary uczymy.
Miałam dzisiaj takie dèja vu: szkolny wirydarz. Słońce. Uczniowie. Nauczyciele. Przemówienie przewodniczącego szkoły… Zupełnie jak we wrześniu. Tylko twarze uczniów i nauczycieli mają już imiona i nazwiska, a także swoją konkretną historię. Stały się dla mnie nieanonimowe i oswojone. A ja inna, zakorzeniona, tutejsza…
„…I tęskniąc sobie zadaję pytanie, czy to jest przyjaźń, czyli też kochanie…”. Tak. Już tęsknię.
Siostra Benedykta Baumann OP