+ L.S.S. ​

Ukochana moja Matko! ​

(…) Dziś nad grobem stojąca sumiennie powiadam, że znałam śp. Różę Kolumbę przeszło czterdzieści lat, zaszczycała mię swą przyjaźnią i zaufaniem. Poznanie nasze było z woli Bożej, bo z woli spowiednika śp. Wielebnego Ojca Kiejnowskiego, jezuity. Sam użył wszelkich starań, żebyśmy się poznały. Powiedział mi: Widzę wielkie podobieństwo pomiędzy wami dwoma, potrzeba, żebyście się zaprzyjaźniły, a w przyszłości Bóg będzie miał z tego chwałę.

Dopiero przed odjazdem Panny Róży do Nowicjatu poznałam jej matkę i siostrę Władzię. Od pierwszego zobaczenia zawiązała się przyjaźń najściślejsza. Matka i obie siostry pokochały mię bardzo. Róża prosiła żebym zajęła jej miejsce względem jej Matki i odwiedzała ją i Władzię po jej odjeździe, co też wiernie spełniałam przez cały rok, tj. aż do mojego wstąpienia do Sakramentek. Następnie odwiedzała mię tu matka z Władzią prawie każdym razem po otrzymaniu od Róży listu z Francji, donosząc mi o wielu pięknych szczegółach z jej Nowicjatu. Pomiędzy innymi, już po jej Profesji, zanim opuściła Nowicjat, zdarzyło się co następuje.

Przełożona wiedząc, że wkrótce ma opuścić ich Zgromadzenie dla założenia podobnego w Polsce, chciała mieć jej portret. Widocznie było jej to niemiłym. Wezwano wreszcie sławnego artystę i ten usiłował kilkakrotnie uchwycić jej podobieństwo, ale pomimo swych zdolności nie mógł otrzymać pożądanego rezultatu.

Po trzecim więc posiedzeniu, bardzo zmieszany, udaje się do Przełożonej i zapytuje: co to za osoba, skąd jest? Nie zdarzyło mi się jeszcze nic podobnego, jest w tym jakaś tajemnica? Przełożona odpowiedziała, że jest to Polka przybyła tu dla odprawienia Nowicjatu i wraca do kraju dla założenia tam takiego zakonu. Wysłuchawszy tego rzekł: „Ta osoba podczas zdejmowania szkicu, jakąś wewnętrzną walkę stacza. Otóż, proszę Przełożonej, pozwolić mi raz jeszcze spróbować, jej zaś rozkazać, aby pozując myślała o swym najmilszym przedmiocie, niech się w nim zatopi zupełnie”. I tak się stało. W jednej chwili zdjął szkic i najpiękniej zrobił portret. Wiem to od śp. Pani Białeckiej.

W jednej konferencji z Matką Kolumbą zapytałam ją o to samo. Potwierdziła, że tak było. Zatopiła się w Jezusie Panu w Najświętszej Hostii w czasie zdjęcia szkicu. Powróciwszy po Profesji i ukończonym Nowicjacie do Lwowa, dłuższy czas zamieszkała u swej Matki w ubraniu zakonnym, wraz z Matką, tercjarką dominikańską, chodziły do kościoła i do mnie przyjeżdżały. Władzia już wyszła była za mąż. Zanim fundacja w Wielowsi przyszła do skutku, Pan Dobry zsyłał na tę wybraną duszę krzyże wewnętrzne i zewnętrzne tak srogie, że gdyby ona nie była w tak wysokim stopniu święta, nie wytrwałaby pewnie w tym ogniu pokus i cierpień straszliwych; zniszczałaby moralnie i fizycznie, gdyż bardzo delikatnego była zdrowia i sił słabych.

Ale siłą jej był Pan Jezus – Przedmiot jedyny, w którym się zatapiała, w Nim żyła. Nim każdej chwili zajęta, przynieść Mu chwałę i pociechę pragnęła. W ciężkich utrapieniach wznosiła się duchem do Boga. „Bóg Najświętszy” – to jej westchnienie ustawiczne było. Upokarzała się wyniszczała coraz bardziej. Uwielbiała dobroć Najświętszego Boga, że tym doświadczeniem gładzi jej winy, żeby nie karać wiecznie (…).

Zanim rozpoczęła fundację w Wielowsi strasznie ją poniewierali językami ludzie wszystkich warstw, deptali, gorszyli się, obrzucali błotem, a ona podnosząc duszę do Boga Najświętszego mówiła mi: „Moja Mateczko, oni mają słuszność tak mię traktować, dał im Pan odczuć winę moją, a więc nie poczyta im tego za grzech, a ja w duchu to przyjmuję i dziękuję im i Panu za nieskończone miłosierdzie nade mną”.

Nastąpiły srogie i bolesne krzyże rodzinne z ukochaną Władzią; co za gnębiący ból święte jej serce przygniatał. Krzyż Rubczyńskiej i osierocenie sześciorga sierot. Wkrótce potem krzyż ze Zdanowską, jaki upokarzający i rozdzierający serce jej do śmierci. A co mówić o krzyżach we własnym domu? Kochana Matka, będąc od fundacji obok śp. Matki Kolumby, jest najlepszym świadkiem tych różnorodnych krzyżów, które jej nie tylko nie złamały, ale jeszcze – rzec można – pomnażały jej zapał i gorliwość.

Jednego z najcięższych już przy końcu życia, z tych, które najsrożej ją dotknęły i podcięły zwątlone siły fizyczne, również Matka była świadkiem i wspólnie przebolała. Mam tu na myśli ową boleść z nieporozumienia ze spowiednikiem [ks. Leszczyński], a przecież świątobliwym kapłanem. Ile ciosów jej duszy zadał swą srogością, to Matka Kochana wie. Ile łez gorących to serce pokorne wylało podczas tak bolesnej próby, z powodu rozłąki z Jedynym Umiłowanym jej serca przez pozbawienie jej Komunii św. – tego życia duszy – i to nie dniami tylko i tygodniami, ale całymi miesiącami trwającej.

Gdy wreszcie przyszło do tej ostateczności, że miano obrać inną Przełożoną a Fundatorka opuścić miała swój Zakon i przyjść do naszego, wtedy Ojciec nasz wraz z Księdzem Biskupem M. Hirschlerem wybawił od tak fałszywego kroku i wszystko na właściwym miejscu postawił. O jakąż czcią i miłością przepełniona była do zgonu jej dusza dla naszego Ojca, a jej największego Dobrodzieja.

Ostatnią jej konferencję i testament śp. Matki Kolumby mogłabym bardzo obszernie nakreślić jako niezatarte wspomnienie jej świątobliwości. To wytrwanie w gorącości ducha przeszło czterdzieści lat, aż do zgonu, to przecież jest niezaprzeczony dowód wysokiej świątobliwości. Jak pierwsza jej konferencja ze mną była ognista, seraficzna, tak i wszystkie następne, do ostatniej. Cecha jej: gorącość ducha nigdy nie słabnąca. Na pamiątkę przy ostatnim pożegnaniu, dała mi swój notesik własnoręcznie zapisany najpiękniejszymi wyjątkami z pism Ojców św., z gorącym poleceniem swej duszy mej pamięci. Ja czuję, że śmierć nie zerwała jej miłości dla mnie. Zwłaszcza w upadkach częstych czuję, jak jej duch wspiera mnie, dźwiga i podnosi, to mój Anioł opiekuńczy przed Panem.

Jakże żałuję, że nie notowałam jednej po drugiej tych konferencji jej ze mną, byłaby dziś piękna księga tego żaru miłości, zwłaszcza ku Najświętszemu Sakramentowi. Doprawdy, byłby to Album Eucharystyczny, który można by złożyć na naszym tronie pod monstrancją, pod stopy Jezusa, jako wiecznie trwająca, nieprzerwana adoracja jej serca. Przy każdym widzeniu się naszym rozmowy były o Przenajświętszym Sakramencie. W pokorze swej wypytywała mię o sposób adorowania Pana Jezusa jako ofiara całopalna wyniszczająca się z miłości w obecności Jego.

Wysoko bardzo ceniła nasze powołanie, powiedziała mi, że wybraństwo Sakramentki jest bardzo wielkie, w pokorze niezrównanej mówiła, że Pan Jezus ją pominął a mnie wybrał, i to wybraństwo we mnie kochała. Innym razem mówiła ze mną długo o miłości Jezusa Hostii, zniewagach przez Niego ponoszonych, niewdzięczności, ślepocie ludzkiej, oraz potrzebie, by dawać poznać Pana Jezusa ludziom, a zwłaszcza dzieciom. W końcu rozmowy powiada, że ma do mnie wielką prośbę i na wszystko błaga, abym obiecała, że to uczynię. Powiedziałam, że zrobię wszystko, co tylko będzie mi wolno uczynić. Wtedy wyjęła swoją fotografię i prosiła, bym we czwartek, po nabożeństwie, gdy wszyscy wyjdą z kaplicy, spaliła przy lampie wiecznej jej fotografię z tym napisem: „O Jezu Najmiłościwszy, zniszcz mnie całkiem żalem i miłością Twoją św. Zabij grzeszne życie moje, ażeby Twoje tylko panowało we mnie. Zmiłuj się nade mną”. A do tego aktu całopalnej ofiary, abym dodała i moją prośbę za nią. „Zrób mi to, droga Matko, bo moja dusza potrzebuje tu spłonąć przy waszej lampie”. Odparłam: „Taka to miłość twa ku mnie, że chcesz, abym katem twym była. Przenigdy tego nie uczynię”. Ale tak rzewnie o to prosiła, że w końcu obiecałam. Jednakże, gdy przyszło do wykonania, nie miałam odwagi, więc wypisałam te jej akty, dodając własną prośbę wedle jej życzenia i to spaliłam przy lampie na kamieniu. A fotografię zachowałam jako najdroższą relikwię i proszę Pana o łaski przez jej przyczynę.

Przypominam sobie, że w piętnaście lat po założeniu waszego zakonu, odwiedziła mnie raz Matka Fundatorka, a tym razem była bardzo zmienioną, zatrwożoną bojaźnią sądów Bożych. Dotychczas widziałam ją zawsze pełną zapału, gorącości ducha, ognistej miłości i ufności bez granic. W dalszej rozmowie zwierzyła się mi się, że dostała się jej do rąk książka napisana przez pewnego ojca jezuitę we Francji. Nie pamiętam imienia. Tytuł był zdaje się: „O obowiązkach i posłannictwie przełożonego, przełożonej”. Powiedziała mi te pamiętne słowa: „Gdybym była miała tę książkę przed piętnastu laty, nie odważyłabym się stanąć na czele Zgromadzenia. Nie wiedziałam dotychczas tak jasno o tym najwznioślejszym na ziemi posłannictwie”.

Głęboko utkwiła mi w pamięci treść tego, co mi mówiła: kto jest przełożony w myśli Bożej, w zamiarach Bożych, jakie jego posłannictwo, obowiązki. Całopalna ofiara: zniszczenie własnego „ja” bezgraniczne poświęcenie. Utkwienie wzroku duszy bez przerwy w woli Bożej. Przełożony, to syn Boży prawdziwy, niosący swym podwładnym wolę Bożą, zawsze wpatrzony w Oblicze Ojca, zawsze tylko to czyni, mówi, żąda, czego Ojciec chce. Przełożony, to Jezus wśród nas, Mistrz i Zbawiciel; tak długo jak spełnia wolę Tego Mistrza, a nie odwraca oczu od Oblicza Jego, skąd strugi światła spływają co dzień na jego duszę. Boże uchowaj, by miał odwrócić oczy od Oblicza Pana, nie badać, nie zapytywać, co ma czynić, działać po swojemu – sąd straszny czeka go; straszniejsza odpowiedzialność za każdą duszę, ruina nie do poprawienia tylko wszechmocą Bożą.

Tyle ponotowałam sobie z jej trwogi, dalsza treść była: rozmaite światła, rady, praktyki miłości, prowadzenia, słowem – złota książka dla przełożonych. Po przeczytaniu obiecała mi ją przysłać, ale ominęła mnie ta pociecha. Jeśli się nie mylę, otrzymała ją śp. Matka Fundatorka od Ojca Łubieńskiego. Rada bym się dowiedzieć czy jest dotychczas w waszym klasztorze.

Przypominam sobie jeszcze jeden rys z życia ukochanej Matki. Zapewne wiadomo matkom starszym, jak wysoko wzniosła się ta śliczna Gołąbka Jezusowa aż do Duszy Najświętszego Oblubieńca swego. Raz tylko mówiła ze mną o swym nabożeństwie do Duszy Jezusowej. Mówiła, że rozważając często tę najwyższą świętość, niknie olśniona światłością tak niepojętą, że traci siłę. Był to zapewne zachwyt niebiański. Ach Dusza Jezusowa, cóż to za świętość świętości, mówiła. A Bóg dobry daje niektórym duszom umiłowanym wzlecieć do tej najwyższej świętości, tam widzą one w zachwycie cuda miłości Bożej i rozumieją, ale wyrazić tego nie mogą. Opowiadała mi o jednej wielkiej czcicielce Duszy Jezusowej we Francji, nie pamiętam jej imienia, która w ciągłej adoracji Duszy Jezusowej zostając, szczególniejszy dar do tego posiadała i w zachwyt wpadała.

Przy tym zapytała mię, czy Pan daje mi ten pociąg do rozmyślania albo innym duszom u nas. Ja zawstydzona odpowiedziałam, że w poczuciu mojej niegodności nie śmiem nawet oczu podnieść na Najświętszą Hostię, skłaniam głowę do ziemi błagając o zmiłowanie. Wtedy to śp. Matka wasza nauczyła mię, żebym będąc na adoracji głowy na ziemię nie kładła, ale wpatrzona w Najświętszą Hostię nie spuszczała oczu z miłościwego Oblubieńca naszego, który nam w chwale niebieskiej gotuje wyższy stopień chwały i szczęśliwości wiekuistej za każde spojrzenie miłosne na Pana tak się wyniszczającego na Ołtarzach naszych.

Wiele rad podobnych otrzymywałam od tej świętej i wybranej duszy i doprawdy niegodną się czuję tego zaszczytu, że przez lat tyle w tak ścisłej z nią znajomości zostawałam. Pokazał mi Pan w niej wzór najpiękniejszy nie tylko zakonnicy, ale powiedziałabym nawet Sakramentki, gdyż była ona całopalną ofiarą wyniszczenia, trawiona miłością u stóp Jezusa Hostii.

Dziś dziękuję serdecznie Matce ukochanej, że dała mi sposobność odnowić w duszy mej wspomnienie tak wzniosłych cnót śp. waszej Matki Fundatorki i z całego serca składam wam gratulację, drogie Matki, że was właśnie Bóg zaszczycił tak cennym darem, dając wam za Matkę Założycielkę tak wielce uprzywilejowaną Oblubienicę Swoją. [...]

Siostra Innocenta od Jezusa w Ogrójcu, niegodna sakramentka

Dnia 27 marca 1911 r.